PTS w ogniu

Spieszę Wam zrelacjonować, co to się działo, kiedy przypłynął do nas we wrześniu wyczekiwany Horyzont II. Misje były zasadniczo 2 – dowieźć nam zapasy na zimę oraz zabrać letników do Polski. Zgodnie z planem, wszystko miało się zakończyć 18 września – wtedy Horyzont miał wyruszyć do Gdyni. Pogoda jednak nie układała się po naszej myśli. Jak się miało okazać w ciągu kolejnych dni, w przeciwieństwie do lipcowego rozładunku, który poszedł nam szybko i sprawnie, tu miało być całkowicie na odwrót... Można by rzec, że czekało nas całe morze atrakcji.
Załączam schemat najbliższej okolicy, żebyście mogli się jakoś zlokalizować w tej opowieści:

Jak Wam wspominałam w ostatnim wrześniowym poście – tuż przed przypłynięciem Horyzonta rozwiał nam się wschodni wiatr. Sytuacja była dynamiczna – plany kto, kiedy i czym przypłynie zmieniały się z godziny na godzinę i z dnia na dzień. Ostatecznie stanęło na tym, że Horyzont najpierw popłynął prosto do Longyearbyen (w skrócie Longier) zabrać wszystkich ludzi (tych się już trochę nazbierało, bo do Longier dotarli jeszcze inni goście, którzy mieli przybyć na stację po wizycie dyrekcji, ale przez opóźnienia wszystko się skumulowało). Dodatkowo jeden PTS z niewiadomych przyczyn nagle zaczął mieć problemy z zapłonem i ostatecznie chłopaki musieli odpalać silnik za pomocą pochodni :O
W końcu, 16 września o świcie Horyzont zawitał do Hornsundu. Warunki do rozładunku były jednak słabe – wiatr niby ucichł, ale lód dopiero zaczynał się rozluźniać i nadal zawalał zatokę, skutecznie uniemożliwiając desant na wodę (patrz zdjęcie obok). Rano „zrzucono” nowych gości na ląd za pomocą horyzontowego pontonu (w okolicach Baranowskiego). Po południu ruszyliśmy do akcji, bo lód trochę się rozluźnił i była szansa na wejście do wody w okolicach tzw. warzywniaka (patrz schemat). Ekipy wskoczyły na PTSy, ciągniki, Unimoga i ponton. Pierwszy PTS w asyście pontonu zszedł na wodę i zaczęła się akcja rozładunkowa. Nie na długo.
W momencie kiedy pierwszy PTS wyszedł na ląd, drugi zaczął schodzić na wodę. Wszystko to obserwowałam z „góry” stojąc w okolicy hali, ponieważ miałam tam dowodzić rozładunkiem palet. Ponieważ PTS nie stanowi pojazdu szczególnie przyjaznego środowisku jeśli idzie o ilość spalin, nie zdziwiły mnie kłęby dymu wydobywające się z drugiego PTSa, który przedzierał się przez lód. Szczególnie, że to ten odpalany z pochodni. Kłęby dymu zrobiły się naprawdę imponujące, poleciałam więc po aparat, by to uwiecznić. Wzbijający się coraz bardziej w przestworza dym wzbudził jednak mój lekki niepokój, ale jeszcze większy wzbudziła analiza zdjęcia na wyświetlaczu w aparacie, gdzie zobaczyłam, że PTS jest już odwrócony o 180 stopni i płynie znów do brzegu.
Za chwilę na naszym roboczym kanale na radiu rozległ się głos naszego geodety (który był jednym z załogantów owego pojazdu) – że mają mega awarię i prawdopodobnie nie wyjdą z wody. PTS rzeczywiście nie dał rady już wyjechać z wody – silnik zgasł w kłębach dymu kilka metrów od brzegu. Na szczęście maszyna stała już na swoich gąsienicach. Ale emocje dopiero przed nami, bo na radiu rozlega się kolejny komunikat: "dawaj ktoś gaśnicę!" Silnik się pali. W czasie rozładunku prawie każdy chodzi z krótkofalówką, więc wszyscy w stacji ruszyli po gaśnice. Radio znowu się odzywa, że na spokojnie z tymi gaśnicami, bo pali się, ale przestało, także spokojnie. Uff. Nie minęły jednak 2 minuty, kiedy na radiu usłyszeliśmy „Ku**a, akcja szybka! Jaramy się żywym ogniem, jaramy się!”.
Kawaleria ruszyła pędem spod stacji z gaśnicami w garści – do pokonania jakieś pół kilometra po kamieniach. Unimog zaparkowany pod Banachówką ruszył pełnym ogniem zbierając wszystko, co zdążyło już do niego dobiec ze stacji. Kolega wyrwał z hali biegiem z 4-ma gaśnicami (rekord). Ostatecznie nic się nie stało, no może poza tym, że wiadomo było, że mamy jednego PTSa mniej. Ściągnęliśmy ładunek z pierwszego PTSa i ten pojechał wyciągać spalonego kolegę na brzeg. Nie muszę wspominać, że wyciąganie radzieckiej amfibii z wody, to nie takie hop-siup. Chłopaki trochę się musieli z tym naszarpać. Na tym jednak nie koniec atrakcji.
Następnego dnia od rana ruszyliśmy z dalszym rozładunkiem – mieliśmy tylko jednego PTS, więc wiedzieliśmy już, że wszystko potrwa dłużej. Nie wiedzieliśmy tylko, że to będzie dużo dłużej -  przy wyjeżdżaniu z wody na brzeg spadła lewa gąsienica. PTS załadowany paletami (to był pierwszy kurs tego dnia) utknął na kamiennej skarpie tuż przy brzegu i to jeszcze bokiem (patrz zdjęcie). Żeby nie było za łatwo, wysiadło też sprzęgło i pompa wody, a na brzegu zaczął się niezły przybój...
Mówiąc krótko - MASAKRA.
Chłopaki ruszyły do akcji naprawczej, która miała potrwać blisko 2 doby… W czasie, kiedy oni walczyli z PTSem, ja pakuję plecak i razem z Asią i Wojtkiem ruszamy na Horyzonta – płyniemy do Longier! Ale o wizycie w stolicy Svalbardu będzie w osobnym poście. Na razie zostawiam Was z już historycznymi zdjęciami z tego pechowego rozładunku i PTSa w ogniu.
 
Zaproponowałam, żeby założyć muzeum motoryzacji polarnej na warzywniaku - 2 utrupione PTSy, rzężący quad oraz ciągnik, który był utopiony. Tylko Unimog nowy...

 

CONVERSATION

2 komentarze:

  1. No i proszę,czego to Ekipa Zimowa nie zrobi, żeby sobie uatrakcyjnić wielomiesięczny pobyt w tym swoim Winterfell ... Dwa PTSy w ciągu dwóch dni? ... Przypadek? ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. czekaj, czekaj, PTSy jeszcze nie powiedziały ostatniego słowa ;P

    OdpowiedzUsuń

Back
to top