![]() |
I cały misterny plan w ... |
„… przychodzi dzień, a po burzy spokój”
To już! Przedwczoraj, w środę, oficjalnie pożegnaliśmy noc polarną. Dokładnie o 11:21 słońce wzniosło się wreszcie nad horyzont – pierwszy wschód słońca! Ale fajnie! Warunki wydawały się być idealne – piękna wyżowa pogoda, mróz, prawie bezwietrznie, a na niebie nie było praktycznie ani jednej chmurki. Praktycznie, bo jedyne chmurki jakie były, były bardzo daleko od nas, tuż nad Morzem Grenlandzkim. I to właśnie ten jedyny cienki pas chmur jaki w środę był na niebie, sprawił, że NIE ZOBACZYLIŚMY pierwszego wschodu słońca. Arktyczna złośliwość. Mogliśmy sobie obejrzeć fascynujący spektakl przesuwającej się słonecznej poświaty, jaka wydostawała się zza chmur i przez krótką chwilę można było dojrzeć fragment słońca, przez dziurę w warstwie chmur niczym przez dziurkę od klucza (w naszym przypadku od słońca). Trudno. Uwieczniłam to time-lapsem. Na pocieszenie (moje własne) mogę napisać, że mało która wyprawa ma szczęście, aby obejrzeć ten pierwszy wschód słońca po nocy polarnej. W znakomitej większości przypadków, chmury są tak samo złośliwe.
![]() |
A tak już było wczoraj... |
Jakby jednak nie patrzeć, noc się zakończyła. Za nami „pierwszy” dzień – trwał zaledwie jedną godzinę i czterdzieści minut. Na szczęście teraz bardzo szybko będzie nam tego „dnia” przybywać – codziennie około 30 minut. W tym tempie za tydzień, 22 lutego, będzie trwać już sześć godzin! Z każdym kolejnym dniem słońce będzie też wznosić się coraz wyżej na niebie, dzięki czemu będzie coraz więcej okazji, aby cieszyć się bezpośrednimi promieniami słonecznymi. I tak aż do połowy kwietnia, kiedy znowu zacznie się dzień polarny i polarny cykl życia zatoczy koło.
A my? Budzimy się po tej bardzo długiej nocy, która trwała 106 dni. Można się było nieźle wyspać ;) Kiedy zaczęła się w październiku, nuciłam sobie pod nosem „Hello darkness my old friend” z utworu Sound of Silence Simona & Garfunkela, uśmiechając się pod nosem. To już druga noc polarna w moim życiu! :D Wiedziałam więc, że nie jest taka straszna. W zasadzie to nawet ją lubię, toteż te 106 dni ciemności (nie takiej absolutnej, o czym już pisałam), minęło mi ekspresowo. Wcale się nie nudziłam. Były zorze, gwiazdy i pełnie księżyca. Była groza polarna (muszę w końcu o tym napisać). Była cisza… i znowu, „Sound of silence” doskonale pasuje.
Powrót światła to też powrót energii. Przynajmniej u mnie, jak patrzę na ten biały krajobraz, to chciałabym już codziennie latać na skiturach albo biegówkach. Niestety, mój dziki entuzjazm na razie nie udziela się wyprawowym kolegom, którzy ewidentnie się rozleniwili (mimo regularnego chodzenia na siłownię), ale może bliżej im do niedźwiedzi brunatnych i muszą się po prostu jeszcze obudzić ;) A że ja przecież „polarna” to wiadomo, szaleństwo :)
0 komentarze:
Prześlij komentarz