Morskie opowieści

Ten nie zna życia, kto nie służył w marynarce!
Moi drodzy, najwyższa pora przejść do tego co działo się na statku, a działo się wiele…
Tak oto 1 lipca 2017 roku, o godzinie 16:00 odbiliśmy od kei i ruszyliśmy w podróż na daleką północ. Na pokładzie statku Horyzont II (na końcu postu macie Horyzont w liczbach) zaokrętowano 54 osoby. Połowę stanowili studenci Akademii Morskiej, którzy trzymali się świetnie... aż do wyjścia z portu w Gdyni. Lekkie bujanie na Bałtyku zredukowało czynnych w służbie mniej więcej o połowę. U tzw. naukowców (czyli u nas :D) niestety nie było dużo lepszego wyniku. Chłopy jak dęby padały zielono-niebieskie na koje, a ja… czułam się doskonale :) Co prawda pierwszej nocy, leżałam nieco rozczapirzona w swojej koi na piętrze, gdyż mocniejsze bujnięcia trochę mnie przesuwały na materacu. W tej lekko zablokowanej pozycji zastanawiałam się, jak bardzo ten statek może się przechylić, zanim się przewróci na bok. Jak się później dowiedziałam, przechylać może się naprawdę bardzo, niczym morska bańka-wstańka i nic mu nie będzie, w przeciwieństwie do załogi przebywającej na pokładzie, która w skrajnych przypadkach podobno fruwa od ściany do ściany. Taki to ten Horyzont II.

Pierwsze dni rejsu upłynęły więc na posiłkach z mocno zredukowaną liczbą osób (większość po wstaniu stwierdzała, że jednak woli leżeć). Poza tym oczywiście był czas na poznawanie statku i jego różnych zakamarków oraz oswojenie się ze statkowym  harmonogramem życia, czyli: 7:30 śniadanie, 11:30 obiad (?!) oraz 17:30 kolacja. Jak się szybko okazało, obiad stanowił wspaniałe śniadanie, a kolacja doskonały obiad ;) Na śniadanie nie było sensu wstawać, bo przecież przed chwilą człowiek się położył, to jak to tak.


Przez większość trasy bujało dziub-rufa, więc nie licząc ministerstwa śmiesznych kroków, było całkiem spokojnie. W tym czasie na statku można było obserwować scenki z życia młodego marynarza (o ile po tych praktykach owy nie zrezygnuje ze studiów): a to bosman musztrujący studenta, że pasy mają być (K…A!) równo pozwijane, a to studenci szorujący pokład, studenci latający chaotycznie po maszynowni z jakimiś wiadrami (hmmmm…), studenci próbujący odnaleźć główną klatkę schodową na statku, studenci próbujący zrozumieć o co chodzi 3-ciemu oficerowi, studenci próbują policzyć "naukowców" na burcie, itp. itd. Wesoło.

Tymczasem „naukowcy” (przynajmniej Ci, którzy aktualnie nie hibernowali) czas spędzali głównie na mostku, pokładzie nawigacyjnym lub w klubie oficerskim, ew. w pentrze buszując po lodówce. Były zatem gry planszowe, filmy, seriale, książki, krzyżówki, rozmowy od świtu do świtu, śpiewy, gitary, a nawet (w związku z tym, że to wyprawa polarna) wygrzewanie się na słonku, gdyż pogoda na Morzu Norweskim nam sprzyjała. Ot takie leniwe dni na morzu… Mnie, jako znanemu nocnemu markowi, w szczególności do gustu przypadły nocne wachty na mostku, wypełnione rozmowami, muzyką i od pewnego momentu zachodami słońca, które trwały godzinami. Na mostku były też tańce – do momentu, kiedy obudził się Kapitan (jego kajuta jest zlokalizowana pod mostkiem)… upsi upsi :P Kto nie spał w nocy, ten miał też inne atrakcje – jak np. stado orek (orki z majorki - kto nie zna, może poznać ;P) bawiących się wokół statku albo biełuchy wypuszczające fontanny wody.

Z racji tego, że Horyzont jest statkiem szkoleniowym, a czasu mieliśmy pod dostatkiem, można było się też nauczyć i dowiedzieć różnych rzeczy. Można było np. odbyć kurs gwintowania na kacu, zaprzyjaźnić się z odsalarką (produkującą 12 ton wody na dobę), zwiedzić maszynownię, dowiedzieć się do czego służą różne przyrządy na mostku, poznać podstawy nawigacji… Ja, dla tego przykładu jestem już wprawiona w prowadzeniu dziennika okrętowego (normalnie wypełniają go oficerowie wachtowi) i w manualnej zmianie kursu statku (prowadziłam statek – yeah! :D). I tak te 8 dni rejsu dla niektórych były wiecznością poprzerywaną obejmowaniem toalety, a mnie upływały leniwie i wesoło. Tu się człowiek wyspał, tu poleżał na słoneczku, tu trochę posterował, tu porozmawiał z Kapitanem, tu posłuchał bosmana, tu się trochę popodciągał (odkryliśmy drążek na zewnątrz przy mostku – najlepiej się podciąga po zsynchronizowaniu z falą), tu się poszło na lodówkowe szabry i tak czas jakoś mijał.

Ale z tego wszystkiego najbardziej bawiło mnie to całe bujanie. Kiedy zaczyna troszkę mocniej bujać pewne szczegóły nabierają sensu. Nagle okazuje się, że ta gumowa i mało estetyczna siatka na stole w jadalni (oraz na wszystkich blatach, szafkach, półkach itp.), jednak jest bardzo przydatna, kiedy zastawa z twoim posiłkiem ma ochotę się trochę poprzesuwać. Okazuje się też, że to właśnie po to szafki z talerzami wyglądają pancernie i nie da się ich prosto otworzyć, a lodówka jest zamykana na coś na kształt skobla. Sensu nabiera również tajemniczy uchwyt pod prysznicem – zdziwilibyście się, jakie to przydatne i śmieszne zarazem, kiedy miota człowiekiem pod prysznicem i żeby się umyć trzeba się sfazować z falą (trzymając się uchwytu – żeby nie wystrzelić spod tego prysznica). Przydatna okazuje się wówczas również zasada trzech punktów podparcia – powszechnie znana wszystkim wspinaczom :D Względnie wąskie korytarze też są przemyślane – jak już się człowiek rozczapirzy to spokojnie może odbijać się od ściany do ściany w wybranym przez siebie kierunku. Ilekroć tak szłam do kajuty, nie mogłam powstrzymać się od śmiechu :) 

A skoro już o kajutach – to warunki luksusowe: mieszkaliśmy w 4-5cio osobowych kajutach. Trzeba było się odnaleźć na poprzyklejanych do drzwi kajut kartkach zgodnie z przydzielonym numerem okrętowym, który jednoznacznie wskazywał, która koja jest Twoja oraz który kombinezon ratunkowy (Helly-Hansen) i kamizelka są twoje. Dodatkowo, z kartki przy koi można się dowiedzieć do której szalupy ratunkowej masz się udać, kiedy bujnie stanowczo za mocno. Nasze kajuty znajdowały się na najniższym pokładzie i były całkiem przestronne. Piętrowe koje, każdy miał swoją szafkę, szufladę. W środku były też jakieś stoły i krzesła. Wszystko co się da – oczywiście poprzykręcane. 

Na tym samym pokładzie co nasze kajuty, na rufie – znajdowała się stołówka studencka. Klimat trochę jak ze stereotypowego portowego baru – ciemnawo (tylko bulaje), blaszane stoły przykryte antypoślizgową siatką, obtłuczone kubki bez uchwytu. Tam stołowali się studenci oraz męska część „naukowców”, bowiem damska część polarnej załogi została zaproszona przez pana Kapitana do posiłków w jadalni oficerów i załogi. Różnica w jedzeniu posiłków w tych dwóch miejscach była niewielka. W jadalni oficerów (kilka pokładów wyżej niż stołówka studencka) siadało się w wygodnych fotelach przy długim stole (nakrytym białym obrusem, z kwiatkami w wazoniku) w przestronnym, jasnym pomieszczeniu z dużymi oknami. Talerze z przystawkami były gustownie ozdobione, a posiłki każdemu podawał stuart (a potem zabierał brudne talerze).  Tymczasem na dole, trochę się kłębiło, ponieważ tam po pożywienie trzeba było się ustawiać w kolejce do okienka, w którym aktualnie dyżurujący student chochlą wrzucał na talerz porcję. Potem kłębiło się już mniej, bo mało kto jadł :P
 
W czasie rejsu było jeszcze jedno wydarzenie, ale o tym będzie osobno. Poniżej kilka zdjęć i filmik(!).

HORYZONT II w liczbach:
Rok budowy – 2000
Długość: 56,34 m
Szerokość: 11,36 m
Tonaż netto: 396 BRT
Prędkość: 12 węzłów (tylko w teorii…)
Załoga: 16 osób plus 43 studentów

Na koniec kino akcji mojego autorstwa - takie krótkie podsumowanie rejsu Horyzontem II (przypominam - rejs przy dobrych spokojnych warunkach! ;)


CONVERSATION

2 komentarze:

  1. i feel like there is a little part of my brain now doing it's own buju-buju after watching that soup dance. four hooves up to you krasula, keeping pace with the waves. for my part, i don't think that i could have been quite so complacent - based on my one previous ocean going experience. on that occasion, if it hadn't been for the korean exchange students who needed help to distract me, my end would have been sure.

    OdpowiedzUsuń

Back
to top