Ten post miał być dużo wcześniej – dokładnie to 20 października. Wtedy to bowiem minęło nam na stacji STO (100) dni. Ponieważ kwestią sporną pozostaje czy studniówkę liczymy po pierwszych 100 dniach, czy może raczej jak zostaje 100 dni do końca, toteż uznaliśmy, że profilaktycznie będziemy świętować studniówki co każde 100 dni :P Tak na wszelki wypadek. Wiadomo.
Sto dni! A teraz kiedy to piszę to nawet już nie sto, a sto dwadzieścia trzy dni, czyli praktycznie 1/3 wyprawy za nami. Szok! Mam wrażenie, że na tej wyprawie czas leci jeszcze szybciej niż na poprzedniej. Jutro miną dwa tygodnie, jak jesteśmy sami w szóstkę, a wczoraj mieliśmy czwartą "miesięcznicę" przyjazdu. Takie statystyki!
Wróćmy jednak na chwilę do naszej wyprawowej
studniówki. Przygotowaliśmy mały bufet, wręczyliśmy pożegnalne urodzinowe
ciasta, co by ostatni letnicy (oceanograf i druga pani kucharz) mieli również szansę „przeżyć urodziny” na stacji zanim opuszczą ją na dobre. Tu mała dygresja. Ze względu na tzw. planowanie dynamiczne,
oczywiście sprawa urodzin wyszła nagle i nie było już czasu na dyskretne
upieczenie ciasta. Ratowaliśmy się zatem mrożonymi gotowcami (nawet nie najgorsze). Dodatkowo okazało się, że nie mamy też za bardzo świeczek tortowych
– trzeba było zatem włączyć kreatywność ;) Szczęśliwie z tym ostatnim nie mam
problemów, więc szybko znalazłam rozwiązanie. W końcu świeczka,
to świeczka ;) Patrz fotki – ciasta schowaliśmy w magazynie sportowym, żeby po pierwsze była niespodzianka, a po drugie żeby szybciej się rozmroziły, bo tam było najcieplej ;).
Także wręczyliśmy urodzinowe ciasta, po czym zostawiliśmy stację w rękach gości i przy dźwiękach muzyki udaliśmy się na Wilczka. Uzbroiliśmy się przy tym we wszystkie możliwe latarki jakie mieliśmy na stacji, bo po 20:00 to jednak już ciemnawo. Poszła z nami też muzyka analogowa (czytaj dwóch gitarzystów), cyfrowa, a nawet disko-kula (a co!). Gwoździem programu było zagranie słynnego hitu z filmu „Desperados”, czyli „El mariachi” na stacyjnych gitarach – cóż, do oryginału trochę nam brakowało… ale i tak było nieźle! Szczególnie refren świetnie nam wychodził („ajajajaaaaaaj”!). W każdym razie były też tańce, śpiewanie z gitarami, i wspólna fotka. Następnie w rytmie Lambady wkroczyliśmy na stację by przejąć kontrolę nad mesą. Dalej impreza toczyła się już swoim rytmem. Rozmowy i tańce trwały się aż do samego rana, płynnie przechodząc w pożegnanie części gości, którzy w sobotę o 7 rano mieli wypłynąć do Longyearbyen. Dla mnie była to szczególnie długa noc (dzień?), ponieważ wśród tych odpływających gości był również nasz kierownik (miał płynąć tylko na tydzień, do lekarza i szpitala, bo złamał sobie palec), a jako że byłam wówczas jeszcze jego zastępcą, to musiałam być na posterunku. I choć przy transporcie ludzi na statek nie obyło się bez przygód, to ostatecznie wszyscy co mieli, to popłynęli. Ja zaś poszłam spać dopiero o godzinie 11:00… Tak to bywa z tymi polarnymi studniówkami. Następna już 29-go grudnia! :)
0 komentarze:
Prześlij komentarz