Dżuma!

Znaczy się epidemia na stacji! I to już druga! Moi drodzy, w czerwcu, zaraz po naszym przypłynięciu była grana akcja WIRUS. I to bynajmniej nie jest to kryptonim jakiejś tajnej polarnej operacji, jak również nie chodzi o wirusa komputerowego. Gorzej. Chodzi o te niewielkie cząstki zakaźne, które infekują wszystkie formy życia, w tym niestety również polarników... Jak głosi Wikipedia „wirusy są wewnątrzkomórkowymi pasożytami bezwzględnymi”. I to właśnie one nas bezwzględnie dopadły… I nie jest to sprawa zwyczajna, ponieważ w Arktyce się nie choruje… Chyba, że ktoś z zewnątrz coś przywlecze… 

Przy średniej temperaturze rocznej wynoszącej około -3 stopnie Celsjusza, arktyczne środowisko jest mało przyjazne dla bakterii. Kiedy byłam tu poprzednim razem, nie chorowałam przez cały rok. W zasadzie prawie nikt nie chorował. Czasem kogoś zadrapało w gardle, ale geneza zadrapania była raczej inna (w stacji jest bardzo suche powietrze). Dlatego, jadąc tym razem, ostatnią rzeczą o jakiej bym pomyślała, było chorowanie. Tymczasem, przez stację przetoczyła się fala wirusa – zawleczona z zewnątrz właśnie. Pacjentem zero okazał się jeden z doktorantów, który przyjechał tu na pomiary. Jak większość gości, która nas odwiedza, najpierw wylądował w Longyearbyen, gdzie (jak to doktorant) poszedł na imprezę, a potem radośnie przypłynął na stację – ale już nie sam, bo z wirusem, który wykończył nam pół stacji. Kariery naukowej mu nie wróżę, bo wirus wykończył też jego promotora (na szczęście „tylko” na trzy tygodnie, a nie na amen). Zaraz potem dopadł naszego oceanografa, który kaszlał potem cały miesiąc. Kaszlałam też ja (całe półtora miesiąca) i nasz mechanik. Kaszlem zanosili się również ornitolodzy, którzy do nas przyjechali na badania. Kaszleć zaczął nawet UNIMOG (taki pojazd ciężarowy, choć tu przyczyna mogła być inna). W apogeum epidemii w ciągu tygodnia z ambulatorium wyjechały całe zapasy gripexopochodnych oraz witaminy C. Potem poszła w ruch medycyna naturalna – opary czosnku i cebuli unosiły się na stacyjnych korytarzach. Każdy bronił się, jak mógł. Papryczki chilli, czosnek, amol, cebula, kiszonki, nalewki, okadzanie (zgodnie z zasadą, że "kto pije i pali, ten nie ma robali"). Ja przespałam chyba cały tydzień z przerwami na obserwacje meteo, a potem kolejny tydzień też byłam bez życia. W kulminacyjnym momencie wirusowej kaszlozy łatwiej było wieczorem porozumieć się przez pisanie na jakimś komunikatorze, niż rozmowę, bo wychodziły z nas tylko jakieś pourywane sylaby. Tak oto załatwił nas tajemniczy wirus w mutacji hinduskiej (bo doktorant był z Indii). 

Cóż, odchorowaliśmy swoje i wszystko zdążyło wrócić do normy: było dużo prac w terenie, morsowanie, pływanie (w fiordzie! Zgadnijcie kto? :P). Przyszedł sierpniowy rozładunek Horyzonta, a wraz z nim przez stację przetoczyły się jakieś tłumy i… znowu ktoś nam coś przywlókł. Tym razem pierwszą ofiarą padła Beata, a dzień po niej – ja… teraz kolejni zimownicy zgłaszają, że „coś po nich łazi”. I cała zabawa zaczyna się od nowa… znowu nas telepie, kaszlemy i leczymy się, jak możemy, czekając aż wszyscy wreszcie sobie pojadą w cholerę z tymi wirusami. Szczęśliwie, tym razem mamy więcej „oręża”, bo po czerwcowej epidemii na drugi rejs zamówiliśmy solidny zapas różnych specyfików do ambulatorium. Przynajmniej tego nie powinno nam zabraknąć, chociaż, czeka nas (o zgrozo!) przyjazd jeszcze kilku ekip z Polski, więc kto wie, co jeszcze za mutanty nam tu przywleką… Tak oto upływa nam ten tydzień z wirusem, którego roboczo nazwaliśmy sobie dżumą. A jak dżuma, to oczywiście „Czterdziestolatek” i moja ulubiona, niezawodna Kobieta pracująca:

Cóż idąc tym tropem, pozostaje nam intensywnie się odkażać, tylko komisyjnie cielęciny palić nie będziemy ;)

CONVERSATION

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Back
to top