Kiedy dopłynęliśmy do Hornsundu 12 czerwca o poranku, przywitało nas piękne słońce i fiord płaski jak stół – wyjątkowo rzadki przypadek. Przy okazji należy zwrócić uwagę na różnicę w zachowaniu między „starą”, a „nową” wyprawą. „Nowa” kotłuje się na pokładzie statku i gotowa jest płynąć wpław do brzegu, żeby już zacząć rozładunek. Wszędzie kipi energia i entuzjazm. Towarzyszą temu okrzyki „co oni tam robią?”, „ile można czekać”, „przecież mieli być gotowi” itp., bo na brzegu nie widać żadnego „ruchu”. Nie widać ruchu, bo w tym samym czasie „stara” wyprawa spokojnie je śniadanie i niespiesznie zbiera się do zrzucenia łodzi na wodę. Tam padają hasła w stylu „dooobra, poczekają jeszcze chwilę, nie pali się”. Wiem to z doświadczenia, bo przecież sama już kiedyś byłam „starą” ekipą ;)
Nam paliło się teraz na tyle, że w końcu sami się zdesantowaliśmy. A tak, sami! Tak się złożyło bowiem, że na pokładzie Horyzonta płynęła z nami nowa łódź do pomiarów oceanograficznych. Mieliśmy też doświadczonego sternika – Bukę, który swoją polarną przygodę zaczynał razem ze mną na 40-tej Wyprawie. On był wtedy jako członek ekipy technicznej tylko na lato, a ja zostawałam na zimę. Fantastycznie było spotkać się ponownie, chociaż na te dwa tygodnie i to na polarnym końcu „świata”. Wróćmy jednak do desantowania – oczywiście był problem, bo łódka i owszem była, ale kluczyków żeby ją odpalić już nie było… to znaczy były – schowane w bakiście zamkniętej na kłódkę. Szkopuł w tym, że kluczyki do kłódki były w Polsce. Ale od czego jest szlifierka kątowa? ;) Potem już poszło szybko – bosman zrzucił łódź na wodę, Buka odpalił silnik i zaraz już mogliśmy złazić z Horyzonta po drabince. Najpierw Łukasz – nasz kierownik, z psem na plecach (tak, tak, z PSEM, żywym!), potem Beata (żona kierownika), Jurek (który wie wszystko o PTSach) oraz ja - razem z balonem w kształcie krowy (niech wiedzą, kto płynie, hehe - jak mawia nasz informatyk „na przypale, albo wcale”). Płyniemy! Na lądzie wielki transparent „Horsund wita” i brama zrobiona z dźwigów z UNIMOGa i HDSa (jeśli te skróty nic Ci nie mówią – na końcu wpisu znajdziesz „słownik”), a obok gromada ludzi uzbrojona w sztucery – to ekipa 46-tej, która czeka, żeby nas powitać. Slip już stoi w wodzie (taka przyczepa na której wozi się łodzie), ale ktoś musi przywiązać naszą łódkę, żeby mogli nas wyciągnąć z wody. Jak myślicie, kto będzie latał po wąskiej burcie? ;) Za moment już stoję na dziobie gotowa do knagowania, czekając na znak od Buki, który siedzi za szybą w kabinie :) Przygoda, przygoda!
Już na brzegu pojawiają się pierwsze znajome twarze – to Mateusz i Zuza badacze z IGFu, których poznałam już na poprzedniej wyprawie. Zaraz po wejściu do stacji wpadam na Marzenę (też naukowiec z IGFu) – to w sumie przez nią znowu tu jestem, ale to też osobna historia. To nieistotne, że widziałam ich wszystkich niedawno w Warszawie, kiedy byliśmy na szkoleniu w IGFie. Spotkania na arktycznym odludziu cieszą dwa razy bardziej. Poza tym odżywają wspomnienia z poprzedniej wyprawy, kiedy ich wszystkich poznawałam. Nie ma jednak czasu na pogaduszki i wspominki, bo czeka na nas rozładunek. Zrzucam więc podręczny plecak do mojego „nowego-starego” pokoju, przebieram się w robocze ciuchy i ruszam do boju, czyli rozładunku. A o samym rozładunku już w następnym odcinku mrożonych kopytków! :D
Słownik polarnych skrótów:
- PTS – pławajuszczij transportior sriednij tj. średni transporter pływający (lub też Pojazd Tonący Szybko – to na mojej poprzedniej wyprawie ;)
- HDS – ciągnik z hydraulicznym dźwigiem samochodowym
- UNIMOG – „Universal-Motor-Gerät” czyli średni samochód ciężarowy przystosowany do pracy w bardzo trudnych warunkach terenowych z napędem 4x4
- Longier – Longyearbyen (stolica Svalbardu)
- IGF – Instytut Geofizyki Polskiej Akademii Nauk
0 komentarze:
Prześlij komentarz