Co za tydzień!

O matko bosko polarno! Ale się działo się i działo! Działo się w „Mikołajkowym” tygodniu i w zeszłym też, choć może już mniej. Chciałam napisać wcześniej, ale nie miałam zdjęć, a dlaczego, to zaraz się dowiecie.
Całe to zamieszanie (wczoraj jeszcze napisałabym, że zeszłotygodniowe, ale teraz to już zamieszanie sprzed dwóch tygodni)  z wielotygodniowymi, żeby nie powiedzieć wielomiesięcznymi reperkusjami wstecz zaczęło się od tego, że na początku grudnia miał nas odwiedzić ksiądz. Ksiądz Marek odwiedza stację dwa razy w roku, ale tym razem, jego wizyta była przykrywką dla dużo bardziej złożonej akcji (niektórzy z Was mogli o niej usłyszeć nawet w Telexpressie), czyli ślubu. Nasza Pani Kierowniczka Asia oraz nasz naszelny meteorolog Mateusz postanowili się pobrać, właśnie tu, w Hornsundzie. Wszystko było trzymane w tajemnicy przed całą wyprawą do końca października, poza mną i Mariuszem, ponieważ zostaliśmy wciągnięci w całą ślubną intrygę już w czerwcu, jako… świadkowie :O I bach, znowu wracamy do tematu pakowania i tego co może być ci potrzebne do życia przez rok na stacji polarnej – kiecka i buty na ślub! Niemożliwe? A jednak.
Jak już byliśmy na stacji, okazało się, że cała ślubna operacja jest obarczona dużą dozą niepewności, ze względu na sporą liczbę dynamicznych zmiennych i niewiadomych. Pojawiły się problemy z papierami w urzędzie w Tromso, a że wszystko generalnie po angielsku to Asia poprosiła mnie o pomoc. I tak zaczęłam pisać i dzwonić do norweskich urzędów jako… Asia :) A urząd, jak to urząd – a gdzie mamy wizy, a to chociaż jakieś bilety lotnicze potwierdzające, że przyjechaliśmy na Svalbard – a ja tu tłumaczę, że my tu pracujemy, ale w polskiej placówce i że ona działa na innych zasadach, że nie mamy biletów, bo przypłynęliśmy statkiem itd. I weź tu ich uświadamiaj, jak sprawy się mają. I tak dobrze, że wszystko po angielsku, a nie po norwesku, bo wtedy to by dopiero było wesoło (mój norweski nicht very god). Także trochę czasu spędziłam na słuchawce z urzędem w Tromso po drugiej stronie i Asią obok, w razie gdyby padło jakieś pytanie odnośnie „mojego”, czyli Asi ślubu. W którymś momencie tak się wczułam, że już pani opowiadałam jak się poznałam z moim przyszłym mężem na Spitsbergenie ;P Ostatecznie sukces - maszyna ślubna mogła ruszyć pełną parą. Asia wręczyła wszystkim zaproszenia na ślub  - również niecodzienne, niecodziennie czyta się bowiem na zaproszeniu, że ślub odbędzie się „5 lub 6 grudnia, godzina w zależności od przybycia śmigłowca”.
Migawka z panieńskiego. Panna Młoda w środku :)
W ślub siłą rzeczy zaangażowana była cała stacja – wyszło np. że Asia i Mateusz nie zaplanowali pierwszego tańca na „weselu”. Mówimy jak to?! Musi być pierwszy taniec! Tu z pomocą przyszedł „ojciec”, który jak się okazało, miał taki epizod w swoim życiu, że był instruktorem tańca. Tu nauka tańca, tu trzeba zmontować jakiś prezent ślubny, trzeba zrobić tort, pojawiła się lista potraw weselnych wraz z listą „kto-co”, a gdzie będzie ceremonia, a poprawić welon, a doszyć coś do sukni ślubnej, a jakieś dekoracje, sprzątanie itp. itd. No i oczywiście z Mariuszem musieliśmy zorganizować wieczory, ja panieński, a Mario kawalerski. Chociaż na panieńskim nie było takiego tłoku, jak na kawalerskim (bo było nas całe TRZY) to i tak było wesoło :)
Środek nocy - jest już projekt miśka na mojej podłodze :)

Godzina zero nadchodziła powoli, „Młodzi” wieczorami trenowali swój taniec, a my po nocach robiliśmy prezenty. Tu po raz kolejny zabłysnął „ojciec”, który wykonał drewnianą kołyskę, składającą się z 8 elementów – tak żeby każdy z naszych „gości” mógł wręczyć 1 element Młodym. Dodatkowo wymyśliliśmy żeby zrobić im coś na pamiątkę do powieszenia na ścianie – oczywiście w kształcie niedźwiedzia polarnego. Z pomocą internetów zrobiłam projekt i szablon, chłopaki zajęli się produkcją elementów z przytarganego przez nas wcześniej drewna dryftowego. Efekty w załączeniu. Choć wyjściowy zamysł był nieco inny, to misiek wyszedł bardzo fajny. Żeby nie było wątpliwości skąd misiek jest, ani z jakiej to okazji, to na łapie wypaliłam mu (wypalarką do drewna, którą skonstruował mi mój genialny tata) Hornsund i niepełną datę ślubu – zostawiłam miejsce na dzień, ponieważ prawie do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, co będzie ze śmigłowcem, ponieważ oczywiście nieźle wiało przed samym ślubem…
Misiek niemal w wersji końcowej

Wszystko jednak udało się zgodnie z planem – 5 grudnia przed 10:00, wyszłam na obserwację (akurat miałam dyżur meteo) i w ciemnościach ujrzałam nadlatujące śmigło. Sporo tego dnia miałam na głowie, bo poza dyżurem meteo, świadkowaniem, byłam też anglojęzycznym kierownikiem całej imprezy. Byłam też trochę fotografem, bo nasz główny fotograf, czyli Asia nieszczególnie miała jak robić sobie zdjęcia. Tu dochodzimy do tego dlaczego nie miałam wcześniej zdjęć – ponieważ robiłam je aparatem Asi, a nie swoim.
Wszystko udało się jednak jakoś opanować i poszło całkiem dobrze. Przybyli goście, rozładowaliśmy śmigłowiec – paczki bowiem też były ważne, bo gdzieś w środku Asia miała swoją ślubną biżuterię. Szybka kawa i ciastka i polecieliśmy wszyscy na symboliczną mszę na Wilczka. W stacji zostali tylko Młodzi, którzy się przebierali i ojciec do pomocy. Po mszy, odbyła się ceremonia – Pani Gubernator (swoją drogą bardzo sympatcyzna kobieta) przeczytała przysięgę, a Asia i Mateusz powiedzieli sobie TAK, a w zasadzie, YES, bo ceremonia była w języku angielskim. Był stres czy nie pomylą się obrączki, ale odbyło się bez dramatów ;) Potem prezenty, życzenia, szampan, jedzenie, pierwszy taniec i już można było się trochę wyluzować i zająć jedzeniem i rozmowami z gośćmi. Nasi norwescy goście nie mogli jednak zostać na oczepiny i już koło 14 się z nimi żegnaliśmy. Asia i Mateusz dostali helikopter do dyspozycji na potrzeby ślubnej sesji zdjęciowej, a my podpytywaliśmy pilotów o noktowizory. Goście odlecieli, a my tak zajęliśmy się weselną zabawą, że zaraz wszyscy padli spać po pokojach… no dobra, najpierw jeszcze zdążyliśmy zaśpiewać „chciałbym zostać marynarzem” cienkimi głosikami po nawdychaniu się helu, którym pompowaliśmy weselne baloniki :D A wieczorem odkryliśmy, że w tym całym zamieszaniu zapomnieliśmy o ślubnym torcie i serniku. Trudno - było więcej dla nas ;P

I tak oto odbyło się pierwsze polarne wesele w Polskej Stacji Polarnej Hornsund – i ja tam byłam i wino piłam! ;)

A kto nie widział nas w Telexpressie, to tu można nadrobić (należy oglądać od minuty 9:51). Asia i Mateusz robią karierę w mediach - nie zdziwcie się jak przeczytacie o tym ślubie w jakiejś gazecie (np. po norwesku w Svalbardposten) albo usłyszycie w Dzień Dobry TVN (tu na pewno, tylko jeszcze nie wiemy kiedy ;) ). W ogóle To było medialne wydarzenie - nie dość, że my kręciliśmy wszystko na 3 albo i 4 kamerach, to jeszcze wszyscy Norwegowie kręcili chyba wszystko na swoich telefonach :)

O pozostałych wydarzeniach w następnym poście! A więcej o tym jak było z przygotowaniami do ślubu z punktu widzenia Panny Młodej możecie przeczytać na blogu Asi.
 
Przecież ktoś musiał przetestować kołyskę - co ja poradzę, że na mój wymiar :P

CONVERSATION

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Back
to top