LAST MINUTE I DO GDYNI

Po spakowaniu beczek i kartonów, pojechaniu na wesele oraz powrocie z delegacji przyszedł czas na gorączkowe załatwianie ostatnich spraw. A bo jeszcze lekarz, zakupy, pierdółki, pranie, zamówić kamerkę, pojechać do sklepu fotograficznego (bo może jednak zmienię aparat), przymierzyć biegówki, potem je odebrać, odebrać kuriera 1, 2, 3 i 4, odebrać to i tamto, kupić kartę pamięci oraz… bilet na pociąg do Gdyni. Do tego ostatniego zbierałam się tak długo (bo przecież było tyle czasu), że o mały włos, a musiałabym chyba jechać autostopem. Ot przygody.

Piątek dnia 30 czerwca 2017 r. był dniem sądnym, kiedy to opuściłam moje praskie pueblo. Po dopakowaniu wszystkich najostateczniejszych drobiazgów plecak zaczął ważyć zdecydowanie więcej niż zakładałam, co podkreśliło wyraźne stęknięcie, kiedy próbowałam go podnieść. Do tego równie ciężka torba z laptopem i tysiącem kabelków. No i skompresowane w jeden zestaw narty biegowe. Waga plecaka wzbudziła moją nieufność wobec własnych sił, toteż postanowiłam przeprowadzić zawczasu próbę generalną przemieszczania się pod obciążeniem. Założenie plecaka zajęło mi dwa jęknięcia i jedno przekleństwo w czasie których musiałam dodatkowo walczyć z przyciaganiem ziemskim wspomaganym siłą Coriolisa, które to przemieściło mnie o jakieś 1,5 m w poziomie, ale poza tym, nie było najgorzej. Stoję – sukces! W stanie chwiejnej równowagi udało mi się zarzucić jeszcze torbę z laptopem przez głowę, a w dłoń wziąć narty. Te ostatnie nawet były pomocne do utrzymania równowagi, ale z drugiej strony miałam wizję w głowie jak klinuję się z nimi w drzwiach autobusu. Tu z odsieczą przybyła Ciocia z Wujkiem, którzy odwieźli mnie na dworzec – co za ulga.
 
Oczekując na pendolino do Gdyni z wielkimi kaloszami przyczepionymi do plecaka (nr 41 – bardzo twarzowe, dodatkowo ofoliowane, bo okazało się, że tylko tam zmieszczą się buty do biegówek) oraz nartami w dłoni, odnotowałam pewne zainteresowanie ze strony innych podróżnych, którzy patrzyli z pewną podejrzliwością na taki zestaw. Pendolino, jak się okazało przelotowe z Krakowa, było wypakowane po brzegi człowiekami i tobołami. Szczęśliwie, jak to w PKP, wybuchło zamieszanie, bo toboły leżały na miejscu przeznaczonym na rower, a jeden pan miał nie dość, że rower to jeszcze bilet na ten rower. Rozwój wydarzeń w sektorze rowerowo-bagażowym przybierał na sile, bo trzeba było rozebrać walizkową piramidę i co gorsza, rozlokować te wielkie walizki gdzieś w wagonie. Wykorzystując to zamieszanie szybko porzuciłam narty z laptopem na półce i pognałam na środek wagonu, mając w pamięci, że jest tam takie miejsce między fotelami, gdzie powinnam upchać mojego denata – misja zakończona sukcesem  I całe szczęście, bo za chwilę rozgrywały się ludzkie dramaty, bo okazało się, że nie za bardzo jest gdzie poustawiać te wszystkie walizki, w których mogłabym zamieszkać. Następnym punktem programu była próba rozgryzienia systemu rezerwacji miejsc PKP, dzięki któremu na moim miejscu siedziała pani X, bo na jej usiadł pan Y, a na jego pani Z, która była z dzieckiem, które dostało miejsce 2 rzędy dalej, a tam były 2 panie, które miały mieć miejsca obok siebie, ale okazało się, że to jest obok siebie ale po skosie przez pół wagonu, itd. Najważniejsze, że gdzieś dało się usiąść :P
 
3h później ostatnia prosta – czyli pokonanie odcinka od dworca Gdynia Główna do portu DALMOR. Mój prosty plan, że biorę taxi i już, trochę się skomplikował ze względu na dziki tłum z Open’era oraz deszcz tłoczący wszystkich przy wyjściu. A w tym tłumie ja z nartami walcząca z grawitacją. Wszystkie taksówki pozajmowane, albo nie chce im się jechać do portu, bo za blisko. Niezły kocioł. Ostatecznie uratowała mnie trzecia korporacja, która w końcu przyjechała, a jak już przyjechała, to podstawiła mnie pod sam trap naszego teleportu do świata Arktyki, czyli statku Horyzont II. Ostatnia prosta – nie zlecieć z tej całej kładki (mokrej od deszczu) i już – zaokrętowana! :)

 

CONVERSATION

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Back
to top