Święta!
Jak to mówią „Święta, Święta… i po Świętach”. Jak wyglądają Święta na stacji polarnej? To takie sztandarowe pytanie, które zawsze dostajemy od mediów przed Świętami Bożego Narodzenia. Wy zmagacie się z przedświątecznymi zakupami, a my z prośbami o wywiady i łączenia „na żywo” z radiem i telewizją, które pojawiają się jak grzyby po deszczu. Przecież gdzie, jak gdzie, ale u nas powinny być „białe święta”. Fakt.
To jak wyglądają takie święta na polarnym
odludziu? Bardzo różnie. Wszystko zależy od wyprawy, a w zasadzie od jej składu
osobowego. Przecież nigdzie nie jest powiedziane, że na te siedem osób, wszyscy
obchodzą Święta Bożego Narodzenia w powszechnie przyjętej w Polsce wersji
katolickiej. Na mojej poprzedniej wyprawie, na dziesięć osób, połowa w ogóle
nie była zainteresowana tym tematem, a na pewno nie w klasycznej odsłonie tego
święta. Ktoś był ateistą, ktoś nie cierpiał kolęd, komuś było to obojętne, a
ktoś miał wizję bardzo tradycyjnych rodzinnych świąt. Jak to się skończyło? Jak
dla mnie bardzo awangardowo – jeszcze nigdy się tak nie wytańczyłam na Wigilii
;) I wcale nie widzę w tym nic złego – miło spędziłam czas w towarzystwie ludzi,
którzy byli wówczas „moją rodziną” (a jak powszechnie wiadomo, rodziny się przecież
nie wybiera ;)). Były zatem rozmowy, śmiechy, tańce i śpiewy do rana. Gdyby nie
choinka (również przystrojona nieco awangardowo np. pierniczkami z hasłem „wszyscy
musimy umrzeć”) i stół zastawiony wigilijnymi potrawami, powiedziałabym, że to
był raczej Sylwester. Wyprawy polarne to swoisty tygiel kulturowy. Na siedem
osób możesz mieć przedstawicieli siedmiu diametralnie różnych religii. Prawdopodobieństwo
może niewielkie, ale jednak jest. To czy polarne Święta zapamiętasz dobrze czy
źle, zależy od Twojego nastawienia. Jeśli nastawisz się, że wszystko będzie tak
jak zazwyczaj „u ciebie w domu”, to możesz srogo się zdziwić. Dlatego siedem lat
temu część osób się obraziła i zamknęła w swoich pokojach. Ja wolałam
zaakceptować „wyjątkowe” święta, które wspominam do dzisiaj szeroko się
uśmiechając.
W związku z tymi wspomnieniami, jakoś nie
nastawiałam się na „klasyczne” świętowanie na obecnej wyprawie. Tymczasem, było
właśnie bardzo „domowo”. 22-go grudnia kuchenna przestrzeń nagle wypełniła się
ludźmi i świąteczną muzyką, kiedy gromadnie przystąpiliśmy do akcji wielkiego
gotowania. Robota szła pełną parą – do tego stopnia, że w pewnym momencie
zaczęło nam brakować garów, a mamy ich tutaj całkiem sporo. Na trasie
prowadzącej do „sklepu”, czyli do naszych stacyjnych magazynów – ruch jak na
Marszałkowskiej! Każdy szukał odpowiednich składników do swoich potraw. Z tym
zaś nie zawsze jest różowo. Szczególnie jeśli chodzi o świeże warzywa i owoce. Część
już dawno zjedzona albo zutylizowana. Czteromiesięczne buraki już mocno
przewiędłe (ale do barszczu ujdzie), seler zaś w dużej mierze się
zdezintegrował (ale coś się jeszcze wybierze do sałatki jarzynowej). Niektóre
produkty już daaawno przeterminowane – trzeba więc sprawdzać czy nadają się do
spożycia. Bywa różnie, ale ogólnie nie jest źle :) Cóż, jeśli czegoś nam
zabraknie, to do najbliższego sklepu mamy 140 km w linii prostej, więc musimy sobie
radzić z tym co mamy na miejscu. Czasem trzeba więc pokombinować. Tam gdzie to
możliwe, ratują nas mrożonki. W ogóle dużo różnych produktów mamy zamrożonych –
inaczej by nie przetrwały. Stwarza to dodatkowy problem – trzeba pamiętać, aby
odpowiednio wcześniej je wyjąć i rozmrozić… Ja przez to miałam dwa dni obsuwy z
gotowaniem bigosu, bo zapomniałam sobie rozmrozić mięso…
Wróćmy do naszych przygotowań – podśpiewując około-świąteczne
przeboje, wspólnymi siłami tworzyliśmy kolejne potrawy. Oczywiście nie obyło
się bez wpadek i zaskoczeń – nic nadzwyczajnego, jeśli pierwszy raz widzisz
jakiś przepis na oczy, a w kuchni zazwyczaj robisz tylko kanapki. Na przykład
okazuje się nagle, że pierniczki rosną bardziej niż mogłoby się wydawać, a
potem trzeba je chirurgicznie rozdzielać, bo są pozrastane niczym syjamskie
bliźnięta. Szczęśliwie, mimo deformacji, nadal smaczne ;) Były też żarliwe dyskusje w stylu „JAK sałatkę
jarzynową ze słoika, na święta?! Chyba sobie żartujesz, musisz zrobić sam całą!”
oraz o tym czy krokiety czy pierogi, a do uszek to ciasto w kółka czy kwadraty? Było też
kolektywne smakowanie zawartości kolejnych garów celem odpowiedniego
doprawienia. Szczęśliwie nie sprawdziło się porzekadło, że „gdzie kucharek
sześć, tam nie ma co jeść”. Poza tym, przed totalnymi katastrofami kuchennymi chronił nas Damian, który na co dzień jest zawodowym kucharzem. Jedzenia narobiliśmy tyle, że już szósty dzień nie
musimy gotować, co niezwykle cieszy wszystkich dyżurnych :) W tym mnie, bo mam właśnie dyżur i został
jeszcze cały gar bigosu na obiad :D Świąteczny cud!
A jak nam minęła sama Wigilia? Również bardzo „tradycyjnie”.
Umówiliśmy się na 16-tą, więc zaczęliśmy po 17-tej ;) Pojawił się biały obrus, „rodowa,
polarna” zastawa, koszule, krawaty i marynarki. Podzieliliśmy się opłatkiem,
leciały polskie kolędy, były drobne podarki pod choinką. Mimo lekkiej
zawieruchy za oknem zorganizowaliśmy sobie nawet wyjście na pasterkę. Z
latarkami na głowie, goglami na oczach i kolędami na ustach ruszyliśmy na
Wilczka. Hornsundzkie święta po raz kolejny mnie pozytywnie zaskoczyły – i fajnie
:)
0 komentarze:
Prześlij komentarz